Do kina szedłem z lekkim niepokojem. Chociaż uwielbiam bohaterów z uniwersum Marvela, to filmy o nich nie zawsze trzymają poziom. Spotykałem głównie skrajne opinie – od miernego 2/10 po absolutny zachwyt. Na szczęście nie rozczarowałem się, więc będę trzymał stronę tych zadowolonych z seansu.
Akcja filmu „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” to skanalizowanie w całość fabuły „Avengers” oraz „Kapitana Ameryki: Zimowego Żołnierza”. Zarzewiem wielkiego konfliktu, podsycanego tygodniami w mediach społecznościowych hasthagami #TeamCap vs #TeamStark, jest kwestia kontrolowania poczynań superbohaterów. Z jednej strony ratują świat i nikt im tego nie odbiera, ale z drugiej – ich działania coraz częściej przyczyniają się do śmierci niewinnych osób. W związku z tym pojawia się pytanie: „przed kim Avengers powinni odpowiadać za swoje czyny i kto powinien być ich zwierzchnikiem?”. Do tej roli zaczyna poczuwać się ONZ, co gładko przyjmuje Tony Stark, którego pamiętam z pierwszej części „Avengers” jako niespecjalnie skorego do gry zespołowej i wykonywania rozkazów. Wyłamuje się z kolei posłuszny do tej pory Kapitan Ameryka. Pokazuje to jak bardzo na przestrzeni filmów zmieniło się ich podejście. Kwestia zwierzchnictwa to dopiero początek, bo pojawienie się na horyzoncie Zimowego Żołnierza nie ułatwia znalezienia porozumienia.
Choreograficzny majstersztyk
Sceny walki z filmów o bohaterach obdarzonych mocami to nie lada wyzwanie. Uderzenia mają sprawiać ból i prowadzić do zmęczenia, okaleczeń czy nawet śmierci, ale trzeba uwzględnić, że bijący się to nie to zwyczajni śmiertelnicy. Muszą więc wytrzymać dużo więcej. Łatwo jednak w takiej sytuacji o przegięcia jak w „Człowieku ze stali”, gdzie antagonista i protagonista rzucają w siebie pociągami, statkami, przelatują przez budynki i niespecjalnie wydają się spoceni. Takie pojedynki dłużą się i nudzą. Choreografia w „Wojnie Bohaterów” utrzymuje fajną równowagę – z jednej strony dużo akrobatycznych uderzeń, kopnięć i lądowań z filmów akcji lat osiemdziesiątych polanych do smaku sosem nowych technologii oraz nadprzyrodzonych mocy.
Świetne sceny walki miała Czarna Wdowa i tutaj wielki ukłon dla Scarlett Johansson oraz jej kaskaderek. Byłem zachwycony kobiecą częścią (w przeciwieństwie do Wonder Woman z „Batman vs Superman„). Pozostali bohaterowie również robią dokładnie to do czego zostali stworzeni i scena grupowej walki na lotnisku to mocna scena filmu.
Super superbohaterowie
Bohaterowie nie są zerojedynkowi, a motywy ich działania są na zmianę szlachetne i niskie. Dzięki temu każdy z nich – niczym debatujący chłopi ze „Skrzypka na dachu” – ma rację i myli się jednocześnie. Zawiązane sojusze się zmieniają podobnie jak przynależność do stron konfliktu. Ta szarość i relatywizm to niewątpliwie mocna strona filmu.
Jeszcze przed seansem należałem do #TeamStark, ale i tak obiektywnie trzeba przyznać, że postać grana przez Roberta Downeya Juniora wyszła dużo lepiej. Świetnie wypadają też nowi bohaterowie: Black Panther oraz Spiderman, którzy niedługo doczekają się własnych filmów. Ten drugi to rzeczywiście najlepsza wersja z dotychczasowych. Dodatkowo, ma najlepszą z cioć, bo zamiast starszej pani w tej roli obsadzono Marisę Tomei, do której głosu (oraz wyglądu) mam słabość.
Bohaterów na ekranie, których znamy z poprzednich filmów, pojawia się dużo więcej. Hawkey, Ant-Man, War Machine czy mocniej zaznaczający swoją obecność Vision, Wanda oraz Falcon spełniają swoją rolę. Każdą z postaci braterski duet reżyserów dawkuje w ilości dokładnie takiej jaka jest potrzebne w fabule. Z powodu tego nagromadzenia postaci niektórzy nadają filmowi tytuł „Avengers 2.5”, co ma swoje uzasadnienie.
Wszystko dobrze ale…
Niestety nie wszystko jest tak cukierkowe od początku do końca. Bardzo słabo, wręcz nijako, wypadł główny antagonista – Zemo. Niby rozumiemy motywy, ale jego intryga zależy od zbiegów okoliczności, które cudem muszą wypalić aby wszystko zadziałało i oczywiście tak się dzieje. Brak logiki można oczywiście filmowi z takiego cyklu wybaczyć.
Do tej pory nie wspomniałem też Kapitana Ameryki. Rogers wygląda jakby nie do końca wiedział czego chce i co ma ze sobą zrobić. Konflikt pomiędzy nim a Iron Manem pierwotnie wygląda jak starcie dwóch systemów wartości i podejścia do zwierzchnictwa, następnie jest czymś pomiędzy niedopowiedzeniem i porównywaniem swojego ego.
Powyższe minusy nie zabierają jednak przyjemności oglądania filmu. Może nie trafi u mnie na podium, ale na pewno wolę go od „Avengers 2” czy pierwszej części Kapitana Ameryki. A już niedługo z „X-Men: Apocalypse”, na myśl o którym już przebieram nogami.
Fot. w nagłówku: materiały prasowe