Po latach abstynencji kupiłem telewizor…

Przez lata – z wyboru – żyłem bez dostępu do telewizji. Wystarczał mi ekran komputera i internet. Wiele stacji ma swoje serwisy, a to oznaczało – czasem płatny, czasem nie – dostęp do wiadomości, publicystyki, wielu programów a także filmów. Kiedyś trzeba się jednak złamać, tak więc stałem się szczęśliwym (?) posiadaczem telewizora renomowanej firmy, a także dekodera telewizji cyfrowej. Jak mi minął ten tydzień?

Setki kanałów to mit

Gazylion kanałów o najróżniejszej tematyce, z czego pierdyliard w HD – taka oferta bije z ulotek niemal każdego dostawcy. Jest to liczba nie do przerobienia przez normalnego śmiertelnika, zwłaszcza – jeśli tak jak ja – pracuje i ma inne rzeczy po godzinach do roboty. Najważniejsze aby były te kanały, które chcemy oglądać. W przypadku sportu – posiadające prawa do transmisji naszych dyscyplin czy też lig. Gorzej jest gdy należymy do grona serialomaniaków, bowiem są różne wytwórnie, a każda z nich ma kilka fajnych pozycji. Niestety albo musi być nas stać na pełen pakiet, albo musimy dokonać mądrej decyzji.

Nie ma nic do oglądania

Dużo kanałów, ale pozycji, na których warto zawiesić oko niestety brakuje. Chyba, że chcemy po raz setny obejrzeć film z lat 90., paradokument, czy gwiazdy walczące w kisielu. Dodatkowo, niektóre kanały nadal nie umożliwiają oglądania filmów w oryginalnej wersji językowej, więc w weekend Avengers – chociaż w świetnej jakości obrazu – przykryci byli lektorem. A to wkurwia, o czym już pisałem.

Nie tylko programy są miałkie. Bloki reklamowe ze śpiewającymi misiami, jogurtami sprawiają, że wątpię w ludzkość. Quo vadis branżo?

„My tu jeszcze kurwa wrócimy! z Olem!”

Nawet jeśli spośród „bogatej” oferty programów rodzimej produkcji nie znajduję zbyt pozycji dla siebie, to patrząc na ich jakość dochodzę do wniosku, że z pewnością uda mi się wrócić do prowadzenia programów. Nie w tym roku to w następnym, nie drzwiami to oknem…

Zdjęcie w nagłówku Mabel Lu (cc)