• Home
  • /
  • Inne
  • /
  • Jaka piękna katastrofa – „Suicide Squad” (recenzja)

Jaka piękna katastrofa – „Suicide Squad” (recenzja)

W bólach rodzi się filmowe uniwersum DC, które na razie ma się tak do Marvelowskich produkcji jak kwartet smyczkowy do orkiestry symfonicznej.  Nowy „Suicide Squad” to wiele bardzo fajnych w odbiorze obrazków, które świetnie sprawdziły się w klimatycznym trailerze, ale całościowo nie poskładały się w przełomowy film o superbohaterach.

Tytułowy „Legion Samobójców” to grupa najgorszych złoczyńców zjednoczonych przez rząd USA, by uratowali świat. Tak w skrócie można streścić całą fabułę, co oczywiście nie jest zaskoczeniem dla każdego kto obejrzał zwiastun. Po 20 minutach filmu przedstawiających (anty)bohaterów, w których bardzo dobrze sprawdza się muzyka (od „Seven Nation Army” White Stripes , przez „Paranoid” Black Sabbath aż po „Without me” Eminema) następuje cały ciąg w miarę grzecznych scen walk (kategoria PG-13), ganiania po mieście, różnych przebłysków w głowach bohaterów oraz nie do końca logicznej fabuły.  Całość ogląda się jednak przyzwoicie bo przebłyski są – zarówno w postaci scen humorystycznych, jak całkiem miłych dla oka ujęć.

Nie będę pierwszą osobą, która doceni Margot Robbie jako Harley Quinn. Znana z „Wilka z Wall Street” aktorka udowodniła, że oprócz ładnej buzi i fajnego ciała, na które tak chętnie najeżdżała kamera – ma także warsztat. Kochanka Jokera – słodka, nieprzewidywalna, a także zabójczo niebezpieczna – skradła niejedną scenę, a może nawet i cały film. Rolę jej miłości zagrał Jared Leto. Jokera nie widać zbyt długo na ekranie, ale kreacja jest na pewno więcej niż poprawna – przerażająca i szalona. Postać grana przez wokalistę 30 Seconds To Mars miejscami brzmiała w moich uszach jak znany mi z dzieciństwa Jack Nicholson, ale to nie zarzut. Chyba chciałbym aby sprawdziły się pogłoski dotyczące udziału Leto w dalszych filmach z uniwersum, bo potencjał jest. Chociaż z drugiej strony – może wyjść zbyt groteskowo.

Reszta bohaterów snuje się jakoś w tle. Will Smith postarał się wyciągnąć coś ciekawego z postaci Deadshota i biorąc pod uwagę miałkość scenariusza chyba mu się udało. Pozostali członkowie Legionu (Kapitan Boomerang, Diablo, Killer Croc, Katana czy Slipknot) homeopatycznie akcentują swoją obecność w filmie. Mam też spory problem z Enchantress, która o ile w pierwszej odsłonie filmu wygląda wizualnie, tak jak na starożytną boginię przystało, tak w drugiej nie budzi żadnych emocji (a właśnie wtedy powinna)

Bardzo średnio wypada na razie przenikanie się wątków i zapowiadanie kolejnych części. O ile bohater Gotham City gościnnie wpada z wizytą na ekranie, tak Flash występuje przez 2 sekundy, Aquaman pojawia się na zdjęciu i chyba obok niego (ale ręki sobie nie dam uciąć) występuje Wonder Woman.

Podsumowując: ze świata DC nie wyciągnięto jeszcze pełnego potencjału. Liczę jednak, że może w kolejnych odsłonach się to zmieni.

Fot. w nagłówku – materiały prasowe