To był bardzo owocny weekend. W dwa dni ukończyłem dwa wyścigi Spartan Race niezbędne do skompletowania podwójnej trifecty, osiągając tym samym cel na rok 2016. Po ukończeniu trzech zimowych Spartanów trzeba było zaplanować powtórzenie wyczynu w sezonie letnim. Nie było łatwo, ponieważ Sprint w Bydgoszczy został odwołany, a ze względów logistycznych nie udało mi się wybrać na pierwszą w Europie edycję Ultra Beast (około 50km). W lipcu w Krynicy zrobiłem Super (około 16 km). Potrzebne były jeszcze dwa. Udało się je zrobić w weekend w Libercu.
Spartan Beast
Zaczęło się od sobotniego biegu na dystansie Beast, czyli 20 km z hakiem, który okazał się dość spory, bowiem całość wyniosła 28 km, na bardzo wymagającej trasie składającej głównie z podejść. Kłopoty zwiastował nawet początek i konieczność przepłynięcia jeziorka (przydało się morsowanie w zimie), zapamiętania kodu i przepłynięcia tej samej trasy jeszcze raz… Przy drugim wejściu do jeziora jest bardzo gorąco. Dalej był już standard – małpie gaje, liny, drut kolczasty, wiadra do noszenia, równoważnie i tak dalej, aż do… słynnej skoczni narciarskiej w Libercu, na którą najpierw trzeba było wejść… Po zejściu czekała podobna trasa, ale z workiem na plecach, który ważył pomiędzy „bardzo dużo” a „w cholerę”. To miejsce łamało ludzi. Wierzący pod nosem śpiewali psalm: „Boże, mój boże czemuś mnie opuścił”, inni zastanawiali się po jakiego grzyba się zgłosili… Tę część udało mi się zrobić całkiem sprawnie, ale widziałem kogoś kto zrezygnował… Powrót na trasę, kolejne kilometry lecą (na prostych udało mi się wyprzedzić sporo osób) i tuż przed końcem (gdy już słyszałem miasteczko biegowe) na horyzoncie zauważyłem kolejnych ludzi niosących worki. Moją pierwszą myślą było: „czy tych Czechów bóg opuścił?”. Niestety na tej stacji worki były dużo cięższe. Na sam koniec czekało jeszcze błoto, domek z drążkami, z którego spadłem (śliskie ręce), zaliczenie testu pamięci i koniec. Po 6 godzinach udało mi się dobiec, będąc w pierwszej 1/3 stawki co uznaję za sukces.
Spartan Sprint
Po powrocie do hotelu, wypiciu paru piwek zwycięstwa i obejrzeniu KSW padliśmy jak zabici spać… Rano nie chciało się wstawać, ale trifecta sama się nie skompletuje, więc ruszyliśmy tyłki, założyliśmy świeży komplet strojów i w drogę…. Dojeżdżając na miejsce lekko się zgubiliśmy i zobaczyliśmy, że przy jeziorku znowu kręcą się ratownicy i wolontariusze – początek trasy był powtórką z dnia poprzedniego. Jak się okazało końcówka również i cięższe worki nas nie ominęły. Tym razem po górach nas nie przegnano aż tak, więc skocznię ominęliśmy, co nie znaczy, że było łatwo. Po dwóch godzinach odebrałem wymarzony medal podwójnej trifecty… Tym razem w klasyfikacji generalnej udało mi się być jeszcze wyżej, a większość nie biegła poprzedniego dnia.
W drodze powrotnej sukces został opity wiśniówką. Tradycja to tradycja i nie można tego zmieniać. Pomimo zmęczenia już myśleliśmy o roku 2017… Może tym razem potrójną trifectę się uda wywalczyć?
A bawiłem się tak:

Nie chciało się nosić teczki, trzeba nosić beleczki…

Sięgać gwiazd…

Napiąć do zdjęcia się trzeba 😉

Zakupy? Chętnie poniosę 😉

Czasem płakać się chciało

Hop do góry 🙂

Zawsze lubiłem grać gardą 😉

Mamy to!