Chociaż nie uważam się za najlepszego człowieka na Ziemi, miewam zachowania, z których jestem dumny. Nie potrafię cieszyć się ze źle wydanej reszty i zawsze zwracam nadmiar gotówki. Kiedyś nawet zadzwoniłem do pizzerii by powiedzieć, że kierowca się pomylił, bo chociaż zakładałem napiwek w pośpiechu wyszło że zaokrągliłem w złą stronę. Pamiętałem jednak aby uwzględnić to w następnym rachunku. Ustępuję miejsca starszym, wniosę wózek do autobusu, a gdy widzę sytuację z pogranicza awantury staram się monitorować zagrożenie by w razie czego wkroczyć (czy też zawiadomić odpowiednie służby)… Dokładam kasę do akcji charytatywnych, bywam pomocny i ogólnie rzecz biorąc mam nadzieję, że mój bilans życia plasuje minimalnie na plus, pomimo wielu zapewne złych rzeczy, które uczyniłem.
To nie jest pożegnanie z tym światem, ale wstęp do historii dobrego uczynku, który mógł (albo nadal może) uderzyć we mnie rykoszetem i kilka wniosków jak uniknąć kłopotów… Ponieważ nie mam nic do ukrycia będę pisał z maksymalną liczbą szczegółów z pominięciem kluczowych danych…
Znaleziony dowód…
Plan na zeszłą sobotę był prosty i wykonany w 99%. Z samego rana ukończyłem Runmagedon Intro jako „osoba towarzysząca”, z którego udałem się na stadion „Orzeł” na trening Reebok Run Crew. Po treningu szedłem ze znajomym dziennikarzem, jego żoną oraz synem na tramwaj. Żona znalazła na chodniku dowód osobisty na zagranicznie brzmiące nazwisko. Po krótkim namyśle co z tym fantem zrobić wypaliłem z pomysłem „wrzucę na fejsa” – skoro niejeden pies czy rzecz zagubiona odnaleźli tam właściciela, to może i dowód uda się zwrócić. Chciałem napisać bezpośrednio, bo osoba była dostępna z imienia i nazwiska, ale jej ustawienia prywatności nie pozwalały na wysłanie wiadomości. Zrobiłem fotę kawałka dowodu (ujawniającą tylko imię i nazwisko – bez kluczowych danych) i ogłosiłem, że mam dowód i szukam kontaktu. W ciągu 15 minut okazało się, że moja koleżanka ma w znajomych kogoś kto zna właściciela dowodu. Szybka akcja – niech napisze do mnie, umówimy się następnego dnia na przekazanie dowodu i sprawa załatwiona. Tak się stało… A w każdym razie tak myślałem…
[Tuż po opublikowaniu wpisu przypomniałem sobie, że kiedyś w ten sposób znalazłem właścicielkę karty kredytowej, która w podziękowaniu dała mi kilka firmowych gadżetów, czyli jednak da się.]
Miłe złego początki…
W niedzielę byłem umówiony na mieście, więc umówiłem się na 15 minut przed spotkaniem na przekazanie dowodu. Przyjechał koleś, otrzymał swój dokument, wymamrotał nieśmiałe „dziękuję” i rozeszliśmy się w swoją stronę. OK, jak dla mnie starczy. Nie oczekiwałem znaleźnego w postaci gotówki, flaszki ani niczego wielkiego.
Tak powinna się zakończyć ta historia, jako laurka dla mediów społecznościowych. Wszyscy są blisko, teoria sześciu uścisków dłoni (a nawet mniej) się sprawdziła. Gdybym stracił kiedyś dokument będę wdzięczny jeśli ktoś zadziała w ten sposób, zamiast kupić telewizor i kazać mi spłacać raty. Ale…
Od bohatera do zera…
Po ponad tygodniu od zdarzenia (!) odezwał się do mnie właściciel dowodu bym pilnie zadzwonił pod podany przez niego numer. Przyznam, że w pierwszym odruchu wziąłem go za kogoś związanego z pracą i nie wiedziałem w jakiej sprawie rozmawiam. Gdy przyszło co do czego okazało się, że rozmawiam z mamą nieszczęśnika, która niestety dała popis w swojej teorii spiskowej.
Okazało się bowiem, że chłopak ma lat 15 (Przyznam szczerze – nie zauważyłem. Myślałem że dowód wygląda inaczej ze względu na obcojęzyczne dane). W związku z tym pani w swoim oburzeniu zaczęła na mnie naskakiwać „czy to normalne, że obracam się w towarzystwie piętnastolatków i czy zawsze umawiam się z nimi na dworcu?” (brzmi to dokładnie tak jak miało!), „dlaczego śmiałem jej syna szukać publicznie”, „dlaczego przetrzymałem dowód?” inne absurdy… Ona chce to zgłosić na policję jako… (nie wiem, nie potrafiła podać zarzutów i paragrafów) i dopiero gdy zacząłem używać podniesionego głosu i przekleństw trochę spasowała… Nie będę przytaczał całej rozmowy, ale generalnie zamiast „dziękuję, że podniósł Pan dowód mojego syna i wykonał trochę trudu by go znaleźć” usłyszałem w skrócie, że jestem nienormalny, pewnie dziwny i ogólnie z pogranicza niebezpiecznego.
Strzeżonego…
W całej historii mam wiele wątków, które pozwalają mi spać spokojnie, jednak doświadczenie może przydać się innym.
Na szczęście…
1)…na przekazanie umówiłem się w miejscu publicznym, więc nawet jeśli „spotkanie na dworcu” kojarzy się z tanim kryminałem to chodziło o metro (!) dworzec gdański, gdzie – mam nadzieję monitoring działa. Tam gdzie dalej szedłem również powinny być kamery. (dziękuję wszystkim wiatrom, że nie umówiłem się w parku czy z lenistwa nie powiedziałem „wpadnij do mnie, będę w domu” – na klatce nie mam kamer)
2)…mam wszelakich świadków zdarzenia. Od kolegi – jakby nie patrzeć dziennikarza i człowieka mediów – i jego żony, z którymi znaleźliśmy dowód, przez osobę, która skojarzyła mnie z właścicielem dowodu (chociaż muszę znaleźć wśród znajomych ponownie, bo ja już o sprawie zapomniałem) aż po osobę, z którą byłem umówiony w niedzielę. Całą moją aktywność w ciągu weekendu może poświadczyć wielu – szanowanych – ludzi…
3)…mam screena z tego jak próbuję kolesia zagadać na insta oraz całej rozmowy na Facebooku podsumowującej tylko tyle gdzie się widzimy (i nic poza tym).
Co dalej?
Nie wiem jak się sytuacja dalej potoczy. Jutro wybieram się na posterunek policji i złożę swoje wyjaśnienia. Jeśli spotkam rozsądnego pana policjanta to mam nadzieję, że wyśmieje podejrzenia mamuśki i każe mi wracać do domu. Wolę nie myśleć co będzie jeśli nie…
Udostępniając post zakładałem, że nie działam jako stalker. Daleko mi do definicji „osoby publicznej” jednak dla średnio inteligentnego użytkownika Google nie jest wielką tajemnicą kim jestem. Można znaleźć adres mojej działalności gospodarczej, firmy w której pracuję, bloga, miejsc gdzie trenuję i bywam. Ostatnią rzeczą, którą przewidywałem to bycie posądzonym o takie rzeczy – co najwyżej GIODO mogłoby się zainteresować udostępnieniem imienia i nazwiska. Jeśli chodzi o ten ostatni punkt to przepraszam, chociaż nadal uważam cel i sposób za słuszny!
Mam jednak dylemat teraz co radzić w kwestii pomagać czy nie. Lubimy sobie powtarzać motto typu „karma wraca”, ale statystyki chyba nie bronią tej hipotezy… Nie u mnie…
Chciałbym na przyszłość zadziałać właściwie, ale nerwy, których doświadczyłem na chwilę obecną skłaniają mnie ku rekomendowaniu kopnięcia dokumentu w krzaki i nieinteresowania się nim. Naprawdę zaczynam rozumieć to, że obojętniejemy jako ludzie i wolimy się nie wtrącać. Sam chętnie oszczędziłbym sobie nerwów w postaci rozmowy z nadopiekuńczą matką, która traktuje mnie jak oprycha. Jestem jednak na tyle głupi, że pewnie znowu bym zadziałał w ten czy inny sposób. Chociaż na chwilę obecną – nie wiem.
Ale jeśli już chcemy zrobić coś dobrego – to chyba warto pomyśleć o wszelkiego rodzaju alibi…
[EPILOG]
Zgłosiłem się do komisariatu właściwego mojemu miejscu zamieszkania. Miły Pan poinformował mnie, że nie zrobiłem nic złego bowiem:
„Art. 125. Kto w ciągu dwóch tygodni od dnia znalezienia cudzej rzeczy albo przybłąkania się cudzego zwierzęcia nie zawiadomi o tym organu Policji lub innego organu państwowego albo w inny właściwy sposób nie poszukuje posiadacza,podlega karze grzywny do 500 złotych albo karze nagany. ” [Kodeks Wykroczeń]
To warto wiedzieć. Nie ustosunkuję się do paranoi mamuśki, która musiała wyładować swoją frustrację na mnie…
[EPILOG – część 2]
Po opublikowaniu mojego postu sprawę podjął jeden z warszawskich portali. Chociaż ostatecznie nie doszło do publikacji ponownie skontaktowała się ze mną mama chłopaka chcąc przedstawić swoją wersję. Chociaż nie mam takiego obowiązku, z czystych dziennikarskich odruchów nie odmawiam… Wrzucam stanowisko w całości w postaci dwóch z kilku otrzymanych SMSów (oraz mały komentarz).
Jeśli chodzi o formę przekazania dokumentu – zdania się podzielone. Część osób uważa, że wykorzystanie internetu było dopuszczalnym rozwiązaniem inni preferują wersję z oddaniem dokumentu organom władzy. Będę twardo stał przy swoim, że nie ma nic złego w wykorzystaniu social mediów. Co do drugiej części mam pewien problem – z jednej strony pani uwierzyła (?) mi, że mogłem nie wiedzieć o wieku, ale jednocześnie mimo, że nie wiedziałem powinienem umówić się z opiekunem. Trochę to niewykonalne…
To, że mama się przestraszyła – jestem w stanie zrozumieć (chyba). Niemniej w całej tej sprawie dostało mi się za fakt, że 1)chłopak zgubił dowód i się nikomu nie przyznał 2)zdecydował się odebrać go po kryjomu 3)mama ma zapewne do siebie pretensję, że go nie upilnowała 4)po wyjściu sprawy na jaw musiała się odbyć jakaś dziwna rozmowa. Mama zamiast wyjaśnić sytuację na spokojnie wybrała atak przez telefon (chyba trudno nie wziąć do siebie oskarżeń o pociąg do nieletnich) i kolejne pretensje.
Z mojego punktu widzenia: wczoraj przerwano mi wydarzenie w pracy, do którego dołożono trochę stresu, dzisiaj musiałem wziąć dzień wolny by być gotowym do wyjaśnień a wieczór spędzam na SMSach i pisaniu mniej więcej tego samego. Nie mogę też pominąć faktu, że „prośba o kontakt” wyglądała tak, że o 23:00 dostałem informację, że mam zadzwonić. Na pytanie „Czy teraz” otrzymałem „A kiedy?” jakbym był chłopcem na posyłki. To samo z „prośbą” wstawienia stanowiska na bloga – dwukrotnie mi o tym przypominano.
Mimo że słowo dziękuję poniekąd padło – niestety nie doczekałem się przeprosin. Za niesłuszne podejrzenia, za niepotrzebne emocje, stracony czas oraz wspomnianą wyżej formę kontaktu. To są moje koszty, które nie zostaną zwrócone. Nie trzymam urazy, gdybym usłyszał: „Wie Pan, spanikowałam, niepotrzebne to było, podajmy sobie wirtualnie ręce na zgodę” to luz…
Mam jednak nadzieję, że inni z tej historii wyciągną wnioski…
Zdjęcie w nagłówku Mumes World (cc)