• Home
  • /
  • Biegowo
  • /
  • Cienka granica między głupotą a szaleństwem – Półmaraton Warszawski z rekordem

Cienka granica między głupotą a szaleństwem – Półmaraton Warszawski z rekordem

To mogła być bardzo dobra decyzja w moim życiu, albo bardzo zła. Na szczęście jednak wszystko skończyło się happy endem. Gdy kolega napisał, że ma do odsprzedania pakiet na Półmaraton Warszawski, bo popsuło mu się kolano, spontanicznie odpisałem, że jestem zainteresowany. Chciałem w końcu rozpocząć sezon biegowy, jednak czy powinienem się porywać od razu na 20 kilometrów? Ostatni po ulicy zasuwałem podczas  Biegu Niepodległości. Od tego czasu nic – całkowite roztrenowanie pod tym kątem  (nie licząc Runmageddonu, ale to był krótki dystans i przerywany przeszkodami). Podczas zimy robiłem tylko siłownię oraz BJJ. Dodatkowo na trzy tygodnie przed biegiem odniosłem kontuzję w odcinku lędźwiowym, tak że przez 2 dni chodziłem jak połamany. Na szczęście nie była to rwa kulszowa i sprawny osteopata postawił mnie na nogi (Tomek pozdrawiam i dziękuję!). Ryzyko nawrotu jednak istniało. Do kompletu niesprzyjających warunków można jeszcze dorzucić porządne przeziębienie oraz dług wobec organizmu jeśli chodzi o sen, gdyż w nocy z piątku na sobotę realizowałem projekt filmowy (o którym może napiszę przy innej okazji), a  w sobotę w nocy nastąpiła zmiana czasu. Jak widać sporo mogło pójść nie tak.

Pobudka, moje tradycyjne śniadanie przedbiegowe (chociaż tym razem zastąpiłem Nutellę miodem) i w drogę na plac marsz. Józefa Piłsudskiego. Fatalna pogoda z rana w postaci zimnego wiatru i 4 stopni Celsjusza nie nastrajała optymistycznie. Parę razy zadałem sobie pytanie po jaką cholerę się w to pakuję. No ale wycofać się głupio. W połowie biegu z kolei zrobiło się gorąco (i czuć było wiosnę), ale postanowiłem już nie modyfikować odzieży poza zdjęciem czapki.

Wrażenia z trasy? W większości bardzo fajna aczkolwiek słabym pomysłem jest bieg przez Łazienki Królewskie w okolicach szóstego kilometra. Półmaraton Warszawski  – jak chyba wszystkie imprezy – nie jest wolny od ustawiających się w nieswoich strefach startowych przez co szczególnie na pierwszych kilometrach trzeba wyprzedzać, jeśli zgłosiliśmy się uczciwie, ale chcemy powalczyć o czas. O ile na szerokich ulicach jest to możliwe kosztem ciągłych przyspieszeń i odskoków w bok, tak w wąskich alejkach Łazienek stworzyło się wąskie gardło i bez używania łokci by nie wyszło. A szkoda, bo wtedy człowiek jeszcze ma dość dużo sił by pocisnąć.

To co miało być biegiem na sprawdzenie okazało się całkiem fajnym startem na początek sezonu. Po pierwszych kilometrach już w głowie miałem czas w okolicach 1:45-:150 i  Zawiodła trochę głowa na koniec, bo źle wyliczyłem w głowie to co zostało i myślałem, że muszę oszczędzić więcej sił. Niemniej życiówka z debiutu została pobita o 4 minuty. Najbardziej żałuję tych 50 sekund, których zabrakło do złamania 1:50, ale biorąc pod uwagę okoliczności i tak powinienem się cieszyć, że wyszło tak. W okolicy mety był pub Resort, z którym mam miłe wspomnienia i 3 pszeniczne piwka na świętowanie weszły.

Na szczęście decyzja okazała się dobra i mogę mówić o szczęściu. Gdyby jednak coś poszło nie tak (a oczywiście mogło) z pewnością uważałbym, że zrobiłem głupstwo, dlatego na wszelki wypadek ewentualnym naśladowcom zostawię disclaimer: „nie rekomenduję – działacie na własną odpowiedzialność”.

Sezon biegowy uważam za otwarty – będzie się działo

Czy wyłączyłem żelazko?

Czy wyłączyłem żelazko?

#NieDajSię

#NieDajSię

międzyczasy