K-B-L recenzja – 110 kilometrów niesamowitej przygody

110 kilometrów, 3667 metrów przewyższeń, 22 godziny na trasie oraz circa 10.000 spalonych kalorii. Bieg K-B-L t.j. Kudowa Zdrój – Bardo – Lądek Zdrój wchodzi do top jeśli chodzi o podjęte wyzwania w życiu, porównywalne z 24-godzinnymi Spartanami. Nie obyło się bez przygód (a jakże).

Start wieczorem, więc piątek spędzony na luzie i tak aby ani się nie zmęczyć. Męczy to czekanie. Przed biegiem, w Kudowie wciągnęliśmy pizzunię na dobre ładowanie węglami. Ustawiamy się na starcie, odliczanie i o 20:00 ruszamy w trasę.

Początek bardzo fajny – aż do Szczelińca. Klaustrofobiczny labirynt skał to specyficzny klimat. Na schodach z łańcuchami niektórzy żartują, że to schody do piekła… W piekle przynajmniej byłaby zabawa z grzesznikami, a my jednak musimy biec dalej. Po Szczelińcu trasa jest jednak piekłem.

Zaczyna się noc – przyspieszę opis tego odcinka, ale najważniejszą rzeczą jest fakt, że czołówka rozładowała mi dwa komplety baterii, które miały wytrzymać 3 razy tyle. Przez pół nocy biegnę po ciemku, korzystając ze światła rzucanego przez innych biegaczy. Łatwo nie jest i tracę dużo czasu. Koło północy mijam biegacza, który zauważa mój problem, pyta czy nie potrzebuję baterii. „O Królu Złoty – oczywiście”. Kimkolwiek jesteś bezimienny biegaczu niech Ci Odyn – albo inny bóg, w którego wierzysz – błogosławi. A jeśli nie wierzysz, niech los będzie dla Ciebie łaskawy.

Nadchodzi 4:00 – piękny świt. Czołówka nie już moim zmartwieniem. Mija połowa biegu. Ze stacji z 60 km pamiętam pieczonego ziemniaka. Walczymy dalej. Docieramy do przepaku w Bardo na 73. km. Jedna decyzja na nim zemści się później, ale o tym za chwilę.

Po przepaku następuje droga krzyżowa – dosłownie (bo prawdziwe stacje, na których odbywają się msze) i w przenośni (ze względu na trudność odcinka). Mijając wielki krzyż w głowie kołaczą mi się słowa piosenki „Na rozstaju dróg, gdzie przydrożny Chrystus stał. Zapytałeś dokąd iść…” Nie muszę pytać, bo trasa jest oznaczona, ale symbolicznie mijamy stację o upadaniu po raz trzeci – mentalnie parę upadków się zdarzyło i jeszcze zdarzy, ale zasuwamy dalej kamiennymi stopniami aż do kapliczki. Nogi nie lubią tego.

W okolicy 90. kilometra zaczyna padać deszcz. „Super.” Kurtkę przeciwdeszczową zostawiłem na przepaku (to ten błąd), więc do przemarznięcia z nocy (około 8 stopni) dochodzi przemoknięcie i przewianie. Akurat dobiegam na ostatni punkt. Tam dają mi dobrą seteczkę wiśniówki. Mentalnie robi dużo!

Nie będę opisywał każdego odcinka, bo i tak pewnie mało kto dotarł do tego momentu – ogólnie bieg składał się z dużej liczby wrednych podejść, jeszcze gorszych zbiegów. Na punktach odżywczych hitem jest arbuz oraz oczywiście cola (każda dolewka to najmanowe “macie jeszcze tę kolkę?”). Wszelkie kanapki, bułki z budyniem, czy zupy na punktach wchodzą jak złoto, ale pod koniec żołądek i tak ma dość. Na izotonik nie spojrzę dość długo.

Zawsze jak ktoś się pyta „a o czym myślisz podczas takiego wysiłku” to zgodnie z prawdą odpowiadam, że nie wiem – są to rozważania banalne oraz poważne. Ale motywem przewodnim tego biegu była piosenka „Barbie girl”. Nie wiem jak wpadła mi do głowy ale 4 wersy (te o włosach i ubieraniu) wpadły mi do głowy same z siebie i towarzyszyły przez kilkanaście godzin. Czemu nie mógł być to Slayer albo Beethoven?

Ostatnie kilometry to dogorywanie, ale walczę o każdą sekundę. Wbiegam na metę. Ostateczny czas to 21 godzin i 58 minut. Chciałem złamać 22 i to się udało.

Po głowie chodzi mi by spróbować za rok pokonać bieg 7 Szczytów.

Piwko na mecie obowiązkowe