Ujemna temperatura. Śnieg. Wiatr. Przeszkody. Cała doba na trasie! To coś dla mnie!
Dwa lata temu przeżyłem chyba najfajniejszą przygodę swojego (sportowego) życia. Z pomocą znajomych i nieznajomych uzbierałem odpowiednią ilość pieniędzy, by wziąć udział w pierwszym w historii 24-godzinnym biegu Spartan Ultra, który odbywał się na Islandii. Relację z tego wydarzenia można przeczytać tutaj.
Rok temu miałem zakusy by powtórzyć ten wyczyn, jednak niestety nie pozwoliła mi na to płynność finansowa (a konkretniej mówiąc jej brak). W tym roku ogłoszono zmianę lokalizacji Spartan Ultra World Championships na szwedzki ośrodek narciarski Åre, jednak również (jak mi się wydawało) musiałem się pogodzić z koniecznością zostania w domu. Dlatego mój sezon biegowy zakończył się pod koniec sierpnia Spartan Ultra Trifecta Wekeendem w Krynicy (z którego nie zrobiłem relacji i chyba już nie nadrobię)…
Nie wdając się w szczegóły – furtka by pojechać do Are otworzyła się na mniej więcej miesiąc przed wydarzeniem. Nie wypadało nie skorzystać z okazji, pomimo braku przygotowania pod nie. Z drugiej strony – aktywności fizycznej nie zarzuciłem. Po prostu zawieszając bieganie na kołku przerzuciłem ciężar treningów na BJJ oraz siłownię. Zatem nie wszystko stracone.
Całość wyprawy nie udałaby się gdyby nie wcześniejsze przygotowania Emila Kaczora – mojego wieloletniego kumpla od ogarniania spartańskich wypraw, Andrzeja Tomczyka – polskiego rekordzisty w zdobywaniu trifect oraz Madzi (naleśniki pierwsza klasa), którzy przygarnęli mnie do drużyny.
Dzień 1 – podróż

Super połączenie łączone SAS: Warszawa – Kopenhaga – Östersund przebiegło bez problemów. Gdy wysiadłem na ostatnim lotnisku stwierdziłem, że pogoda jest łagodna i warunki bedą łaskawe. W końcu kilkadziesiąt kilometrów na północ nie może zrobić takiej różnicy. O w jakim błędzie byłem… Ale nie wyprzedzajmy faktów
W przeddzień biegu załapaliśmy się na paradę narodów. Pierwszą spartańską w jakiej brałem udział. Dość powiedzieć, że polska ekipa wyróżniała się spontanicznością, radością i decybelami 😉
Wśród „naszych” byli między innymi Wojtek Brzoskwinia, Slawomir Ochab, Maggie Virtanem, którzy wygrali swoje kategorie wiekowe czy srebrna medalistka – Agnieszka Ochota.
Parada Narodów to fajna inicjatywa, która naprawdę pozwala poczuć się kimś wyjątkowym.

Wyścig

Trasa Spartan Ultra World Championships to pętla z podejściem 3km i przewyższeniem sięgającym 600 m, po którym następował zbieg (miejscami do połowy łydki). Przeszkody – tradycyjnie spartańskie – od siłowych po techniczne. Po raz pierwszy jednak spotkałem się z kulą Atlas, której nie byłem w stanie niemal ruszyć z miejsca.

Pamiętacie, jak pisałem, że warunki wydawały mi się łagodne na lotniku? O w jakim błędzie byłem. Temperatura była ciągle ujemna. Z czego na szczycie w nocy podobno było -22 stopnie. Do tego wiatr, śnieg i wszystko czego nie da się lubić.



Każde okrążenie było nie lada wyzwaniem. W plecaku zamarzała woda, a rękawice narciarskie robiły się sztywne jak rycerskie – dlatego przed przeszkodami wolałem je zdejmować. Nie wiem co bym zrobił, gdyby nie ocieplacze, które otrzymałem od Magdy – naprawdę pomagały.
Nie do końca jestem zadowolony z dyspozycji na niektórych przeszkodach, co skutkowało obowiązkowymi burpeesami (na szczęście po północy już tylko 15) lub karnymi pętlami.
W przepaku jadłem co się dało – zupki chińskie, żelki, kanapki. Trudno wybrać jedną rzecz utrzymującą mnie przy życiu. Jak w 2017 r. miałem przy sobie małą wiśnióweczkę. Wiadomo, że alkohol rozgrzewa tylko mentalnie, więc chodziło o symboliczny łyk po północy. Ale jakże pomocny…
Końcówka

Minimum trzeba było zrobić 6 okrążeń. Od początku zakładałem walkę o dwa nadprogramowe. Pomimo obiecujących pierwszych godzin, przy 5. okrążeniu wiadomo było, że nie dam rady by wyrobić się w limicie. Zacząłem niestety zjadać wypracowany limit…
Ale postanowiłem mimo wszystko walczyć do końca…
Spartan Ultra World Championships nie weźmie mnie tak łatwo…

Udało się – 7 okrążeń i wbiegnięcie na metę z poczuciem satysfakcji po blisko 23 godzinach (parę razy zatrzymałem zegarek stąd strata minut)

Na mecie – oprócz medalu i koszulki – czekała jeszcze dodatkowa atrakcja.
Glenlivet od Emila na zakończenie sezonu. Ten – dobry single malt – smakował potrójnie dobrze.

Podsumowanie
To była naprawdę epicka przygoda. Mam nadzieję, że za rok uda się ją powtórzyć 🙂
Ogromne podziękowania nie tylko dla polskiej ekipy za pomoc i towarzystwo, ale przede wszystkim dla mojej kobiety, która czekała na mnie i wspierała w tym szaleństwie.
Do usłyszenia za rok w tym temacie!
